Patrzyłem na jego zaciskające się dłonie, na pełne blizn palce oraz na kroplę krwi spływającą z jego zbyt mocno zaciśniętych pięści. W końcu nieśpiesznie podniósł do góry ręce niczym bokser przed walką. Spojrzał na mnie czarnymi jak węgiel oczami, w których widziałem jedynie obłęd i desperację. To były oczy szaleńca, tuż przed kolejnym wybuchem. Ten wyraz twarzy, ta desperacja i zapomnienie kim naprawdę jest. Przez me ciało przeszły ciarki, a w środku usłyszałem bezradny skowyt mej duszy. Ona wiedziała to, co podświadomie przeczuwałem.
Ostatecznie oddał pierwszy cios, a ja poczułem ostry ból ręki. On jednak nie przestawał i wciąż walił w lustro, a z moich rąk spływały stróżki krwi. Gdy na ścianie nie było nawet skrawka lustra, usiadłem i tępo wpatrywałem się w poranione dłonie. Wokół mnie leżało tysiące kawałków szkła. Ile bym dał, by chociaż jeden z nich wbił się w me serce, bym stał się niczym Kail z Królowej Śniegu. Niestety wciąż czułem rozdzierającą rozpacz, opanowującą duszę. Czy to się nigdy nie skończy? Mimowolnie sięgnąłem po jeden z kawałków szkła i powoli rozciąłem nadgarstek. Pojawiła się nowa, idealnie prosta, czerwona kreska, z której wolno spływała krew. Niestety nie przyniosło to ulgi, a wręcz spotęgowało rozpacz. Mocniej zacisnąłem palce na kawałku lustra i zacząłem je wbijać w ciało. Sięgnąłem po następne i zrobiłem to samo. Nie miałem już tak pięknej kreski, jak za pierwszym razem. Skóra była mocno poszarpana, a krew lała się pełnym strumieniem. Ten kawałek szkła także wbiłem w rękę i sięgnąłem po następny. Tym razem po raz pierwszy zacząłem okaleczać twarz, jednak i to nie przynosiło ulgi, a wypływające wartkim strumieniem życie, nie przynosiło ukojenia. Miałem coraz mniej sił i nie byłem już w stanie sięgnąć do twarzy. Stałem się nieporadny niczym niemowlak, niczym zepsuta zabawka. Drżącymi rękami trzymałem kawałeczek lustra i z wysiłkiem wbijałem je w brzuch. O ile lepszy jest ból fizyczny, od tego wewnątrz mnie, palącego niczym ogień. Nie miałem siły na dalszą destrukcję, nie mogłem też pozwolić sobie nawet na odrobinę słabości. Poprzednim razem poddałem się zbyt szybko, co ułatwiło odratowanie mnie. Teraz zaś konsekwentnie się raniłem, mimo towarzyszących mi omdleń.

Wokół czaiły się postacie, których oczy nie umiały dostrzec. Wyczuwałem zło osaczające mnie ze wszystkich stron. Słyszałem przeraźliwy chichot, a może mi się tak tylko wydawało? Przyśpieszyłem kroku i parłem naprzód, podświadomie wyczuwając szansę na uwolnienie się od cierpienia. Tam musiał ktoś na mnie czekać! Nie mogłem przecież zostać sam w tym przerażającym miejscu! Im dalej szedłem, tym zło stawało się bliższe, niemal mnie dotykało, chichocząc z uciechy. Mrok stawał się coraz to gęstszy, utrudniając ucieczkę. Do moich uszu dochodziło tysiące radosnych głosików: „jesteś nasz, nasz, nasz...". Nie poddawałem się, wciąż żywiąc nadzieję na ucieczkę z tego koszmarnego miejsca. Z trudem torowałem drogę, walcząc już nie tylko o życie, które sobie odebrałem, ale o coś znacznie ważniejszego, o duszę! Rozpacz, żal i desperacja, to były jedyne uczucia, jakie mi towarzyszyły. Jakże dobrym i pożądanym pokarmem były moje odczucia dla otaczającego mnie zła. Już byłem bliski poddania się, już chciałem zakończyć walkę, gdy poczułem, że mrok ustępuje, szare postacie cofają się. Czy one się czegoś bały? Przyśpieszyłem kroku, wyczuwając szansę na uwolnienie się od koszmaru.
W końcu go ujrzałem i pierwsze co przykuło mą uwagę to jego oczy. Były niczym otchłań czekająca na kolejną ofiarę. Widziałem w nich jedynie pragnienie śmierci i trudną do opisania desperację. A może było to jedynie zagubienie? Jego twarz była niczym maska, równie martwa, jak manekiny w sklepach. Jednak on wciąż żył!. (...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz