„Wygrać walkę o nieskończoność
można jedynie zawierzając swoje działania bezgranicznej miłości. Tylko czy
jesteśmy na to gotowi?”
Mateusz krok po kroku zmierzał do końca
swojego istnienia. Przesuwał swoje „ja” za próg nieznanej nicości, wyłaniającej
się zza mroku zapomnienia. Kotara dzieląca go od ostatecznego unicestwienia niebezpiecznie
chybotała się, napędzając serce do pracy. Stał się rośliną przykutą do łóżka
traktowaną jak chwast przez ludzi ubranych w białe fartuchy. Tak bardzo
chcieli, aby w końcu wyrwać to nic nieznaczące życie tylko po to, by nie
obcować z nędznym i zarazem przerażającym widokiem. Wywoływał niemy strach
samym swoim istnieniem. Stał się symbolem nieuchronnego końca czekającego każdą,
nawet najmniejszą istotę zamieszkującą wszechświat.
Jego ciało zmieniło się w karykaturę
człowieka. Poskręcane i wysuszone jakby dotknięte dawno zapomnianą chorobą
Heinego-Medina. Trupio blada skóra niemal wołała o odrobinę krwi, która nie
miała siły na wizytę w tak dalekich dla niej obszarach. Serce, płuca i mózg
wołające o ten życiodajny napój, resztę organizmu mimowolnie skazały na
zagładę, nie wiedząc, że ich czas także już nadszedł. Przyglądanie się
Mateuszowi, było niczym skazanie się na najgorsze tortury. Człowiek ten składał
się jedynie ze skóry i kości, a nawet najgłębsza obserwacja nie pozwalała
dostrzec w nim śladów życia.
Schludna sala, w jakiej przebywał, świadczyła
o wysokim statucie pacjenta. Czyste białe ściany bez nawet najmniejszych śladów
zabrudzenia, jedno łóżko i pełno sprzętu medycznego stwarzało komfort, jakiego
brakowało zwykłym, szarym bywalcom szpitali. Leżał na łóżku masującym ciało, co
zapobiegało powstawaniu odleżyn. Respirator podłączony do niego, wspomagał
oddychanie, natomiast kardiomonitor wskazując podstawowe parametry życiowe,
pozwalał na stałą obserwację pacjenta. Tylko dzięki tej nowoczesnej aparaturze
Mateusz wciąż trwał. Trwał w ciszy przerywanej przez jednostajne i powtarzające
się dźwięki aparatury. Dla niego nie miało to jednak znaczenia. Z przerażeniem
obserwował mrok wdzierający się w duszę, pozbawiający go wszelakiej nadziei.
Jakże często śmiał się z naiwności ludzi odnajdujących nadzieję w wierze i
miłości. Tych obydwu słów nienawidził z całego serca, trzymając je na
bezpieczny dystans. Teraz zaś nie umiał z siebie już nic wykrzesać. Pusty i
pozbawiony wyższych uczuć z trwogą wgłębiał się w zniewalającą go ciemność.
Zarazem nieśpiesznie ale też z niebywałą
brutalnością odrywany był od ciała, w które tak wierzył. To jemu poświęcił
życie, dbając o nie, aby poniosło go jak najdalej. By służyło najlepiej jak
może i przysporzyło nigdy niekończących się uciech. „Świetnie się trzymasz”,
„Wyglądasz naprawdę super”, „Naprawdę
masz tyle lat?". Ileż razy słyszał
te słowa, które tak dzielnie karmiły jego próżność. Ileż razy spożytkował swoje
niewątpliwe atuty w celu wykorzystania nawijających się i przemijających
kobiet. „Jesteś skurwielem, sukinsynem.”
Tak żegnały się z nim, poznając go odrobinę bliżej. A on lubił się nimi bawić i
liczył z nabożną satysfakcją każdą kolejną, jakby były punktami zdobywanymi w
nigdy niekończącej się grze. Niestety gra dobiegała końca, a jemu nie udało się
osiągnąć tego, o czym marzył od zawsze – życia wiecznego. Żyj i zapomnij o
śmierci. Tak właśnie robił, zgodnie chwalony przez otoczenie. Był panem świata,
panem swojego losu, który ostatecznie wyślizgnął mu się z rąk. Starość okazała
się zbyt trudnym przeciwnikiem dla życia.
Teraz zaś martwymi oczami z niepokojem
obserwował mrok, a właściwie coś, co w nim było. Ciemność otaczała jego duszę,
w której istnienie nie wierzył. Dotkliwe zimno mroziło światło, pozostawiając
jedynie nieprzeniknioną ciemność, z której przebijały się ledwo widoczne
istoty. Czuł ich radosne oczekiwanie na jego niechybny koniec. Niepokój i zło
wypływające z mroku, miało swoje źródło w tych nieznanych mu bytach.
Przyspawany do materialnej części życia, nie pamiętał o drugiej stronie.
Zapomniał, gdyż w nie nigdy nie wierzył. Teraz gdy ciało zostało prawie
całkowicie unicestwione, druga strona przybyła niczym nieproszony gość.
Otaczająca go ciemność już nie była jednolitą masą. Ona żyła mnogością bytów,
ścigających się w złych myślach i uczynkach.
To coś nie było ludzkie i nie miało nawet
krzty światła. Istoty te zbudowane jakby z dymu były niewielkiego wzrostu, nie
większe od ludzkiej dłoni i nieomal przeźroczyste. Pojawiały się rzadko i tylko
tam, gdzie dusza była zbyt splugawiona, by dostać kolejną szansę. Ojciec
Mateusza, tuż przed śmiercią z przerażeniem krzyczał o dymnych szarych
ludzikach. Gdyby nie tragizm całej sytuacji, śmiałby się z jego zwidów.
Niestety twarz ojca wkrótce zastygła w niemym przerażeniu i podświadomie obraz
ten prześladował go każdego dnia. Był ostrzeżeniem i zarazem szansą na
wybawienie, której nie był w stanie dostrzec. Teraz zaś jego towarzyszami stały
się te przerażające istoty, dotykające każdej żywej części jego istnienia.
Czuł, jak z satysfakcją wgryzają się w niego swoimi ostrymi, spiczastymi
zębami. Nie wgryzały się jednak w ciało, a w duszę!
W ostatnim przebłysku materialnego istnienia
zrozumiał błąd. Był duszą zagubioną w ciele, a organizm był jedynie
opakowaniem, skrzętnie ukrywającym prawdziwie wartościową część człowieka.
Iskrę życia, jaką jest i zawsze była dusza. Wybierając swój dom, ryzykowała
zatracenie się w materializmie, ryzykowała wieczne potępienie. Nie miała
wyjścia i tylko w ten sposób mogła istnieć i mieć szansę na ostateczne
połączenie się z absolutem. Nieszczęśliwie jej wybór okazał się najgorszy z
możliwych i teraz szare istoty więziły ją w ich mrocznych myślach. Została
rozdarta na miliony odrębnych bytów, dręczonych przez pochłaniające je zło. Jej
strach, przerażenie, samotność żywiły te byty, a ona traciła resztki swojego
jestestwa, stając się częścią mroku w nieprzeniknionym królestwie zła.
Nieśmiertelna dusza skazana na wieczne cierpienie opuściła cielesną powłokę,
nie zdając sobie sprawy, że ono wciąż żyje.
Ciało pozbawione duszy, poskręcane przez
chorobę z przeraźliwym grymasem wymalowanym na twarzy, bez możliwości na
ocalenie. Ciało tak pieczołowicie pielęgnowane, bezwładnie leżało na łóżku, bez
szans na jego odłączenie. Tak, i tutaj Mateusz zaplanował wszystko w
najbardziej drobnych szczegółach. Bojąc się śmierci, wolał, by jego istnienie
było podtrzymywane przez aparaturę, najdłużej jak tylko możliwe. Nie obchodził
go stan organizmu, nie obchodził go wygląd, miał gdzieś co inni będą o nim myśleć.
Jego życie miało być sztucznie podtrzymywane najdłużej jak to możliwe. Miał
nadzieję na wieczne sny, będące namiastką życia. Zapłacił za to krocie, co
jednak nie stanowiło problemu. Nigdy nie miał rodziny, nigdy do nikogo się nie
zbliżył. Dla niego świat kończył się tam, gdzie kończyły się jego interesy.
Teraz ta karykatura człowieka, otoczona przez najnowocześniejszą aparaturę
stała się niemym ostrzeżeniem. Przestrogą, która być może zostanie dostrzeżona
i stanie się ratunkiem dla innych. Tylko czy ktokolwiek dostrzeże
niebezpieczeństwo, nie wierząc w życie po śmierci?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz