niedziela, 30 sierpnia 2020

Bike Maraton Zieleniec 2020 - relacja sportowa

Drugi wyścig i nadzieja na dobry wynik. Kondycja w miarę dobra przećwiczona na Biskupiej Kopie, zdrowie dopisywało, a więc czy coś mogło pójść nie tak? Niestety prawo Murphy'ego miało i tym razem się sprawdzić.

Deszcz w okolicy Nysy nie nastrajał pozytywnie, jednak im bliżej Zieleńca, tym pogoda była lepsza. Co prawda wyjście z samochodu na parkingu w Zieleńcu nie było najprzyjemniejsze, ale przynajmniej nie było deszczu. Bluza w związku z przejmującym zimnem okazała się niezbędna.

Tym razem startuję wraz z synem z pierwszej linii sektora czwartego i tam niespodzianka. Krzyki i nagle z tyłu wyjeżdża spóźniony kolarz z sektora trzeciego, przebija się przez tłum stojących kolarzy i rusza na trasę w towarzyskie śmiechów czwartosektorowców. Po paru minutach i my mogliśmy ruszyć w drogę.

Przed nami pilot, a my za nim. Wilgotna nawierzchnia asfaltowa zwiastowała późniejsze problemy, ale kto by się tym przejmował. Po kilometrze samochód odjeżdża, my zaś z pięćdziesięciu kilometrów na godzinę hamujemy do kilkunastu i skręcamy w las. Zaczyna się pierwszy podjazd i walka o dobry czas. W przeciwieństwie do Kowar chcę dać z siebie wszystko. Pedałuję na granicy możliwości i trzymam się blisko najlepszych z czwartego sektora, czasami wyprzedzamy przez silniejszych kolarzy. Trzymam się tego, że trasa ma osiemset pięćdziesiąt przewyższeń i ma długość dwudziestu sześciu kilometrów. Jest inaczej, ale niestety tego nie wiem.

Wiem za to, że jest mokro, a błoto i woda będzie mi towarzyszyła do końca wyścigu. Po paru kilometrach zaczyna się zjazd na stoku narciarskim i okazuje się, że nie doceniałem trudności takiej jazdy. Szeroka droga i zakręt zakończyła się dla mnie fikołkiem na zielonej trawce. Nie wyrobiłem się i oszołomiony siedziałem przy rowerze. Nieplanowany odpoczynek, że tak powiem. W końcu podniosłem, by kontynuować jazdę. Co prawda nie było żadnego trzasku, ale żebra z lewej strony bolą. Dotykam ich i stwierdzam, że można jechać. W końcu mój ból nie jest lepszy od bólu kogoś innego. Chyba tak jest.

Rower okazuje się sprawny, a więc tym razem to nie sprzęt, a ja nie zdaję egzaminu. Siadam i kontynuuję zjazd. Już nie liczę na dobry wynik, nieco odpuszczam, czego efektem jest częste wyprzedzanie mojej skromnej osoby. Zastanawiam się, czy kontynuować jazdę, czy też zejść z trasy? Przy każdej dziurze czuję ból, może nie największy, ale jednak. Tylko, czy niewielki upadek powinien spowodować tak radykalny krok!

No raczej nie Trzeba tylko jechać i uważać nie tylko na nawierzchnię, ale także na ból pojawiający się przy każdym większym uskoku. Tym samym prędkość może i nie najwyższa, ale jakoś daję radę. To wjeżdżam w błoto, to w kałużę, to przez chwilę jest całkiem przyzwoita nawierzchnia. Wszystko by grało, tylko gdzie jest bufet! Miał być na dziewiątym kilometrze, a przy dwunastym jeszcze go nie ma. W końcu jest na trzynastym kilometrze i to jest bardzo dobra wiadomość. Piję dwa kubki izotonika, jem dwa banany i jadę dalej wciąż nie najwyższym tempem.

Wiem już, że Kowary były łatwiejsze i aż trudno mi w to uwierzyć, że Classic z Kowar nie będzie najtrudniejszy w sezonie. Zieleniec jest trudny, bardzo trudny. Wiem też, że wynik będzie słaby, a pokusa zakończenia zawodów jest coraz większa i swoje apogeum osiąga przy spotkaniu się zawodników Classic'a przy pętli. Wystarczy skręcić w lewo i jechać do mety. Pokusa, której nie uległem i pojechałem w prawo. Nie czułem się już jak zawodnik, a turysta, zwiedzający okolice Zieleńca.

Grupki turystów hasają po trasie, ja mozolnie wspinam się do góry, ostrożnie zjeżdżam, przejeżdżam przez potok, czasami spaceruję sobie z rowerem, popijając przy tym wodę. Stałem się turystą pełną gębą, tylko pogoda słaba, nie świeci słońce, a je naprawdę lubię.


Widzę wywrotkę, następnie przejeżdżam obok kolarza, którego opatrują pielęgniarze i robię swoje, podziwiając piękno jesieni, chociaż mamy lato. Co dziwne, nie wiedzę nikogo, kto by złapał gumę, a takich sytuacji jest zazwyczaj mnóstwo. Za to co pewien czas słyszę sygnały karetki pogotowia. I nagle wszystko się zmienia, mamy zjazd, o jakich każdy kolarz marzy. Pięknie wyprofilowane single tracki, na których można jechać naprawdę szybko, a ja niestety nie wykorzystuję okazji, by to zrobić. Wywrotka wciąż siedzi w głowie i blokuje mnie przed większym ryzykiem. Piękny zjazd się kończy i znowu korzenie, ziemia i miejscami błoto. Nie wiem, gdzie jestem i jak długo jeszcze trzeba jechać.

W końcu widzę konie i ich odchody na ulicy. Wydaje mi się, iż upadek na nie, nie spowodowałby jakiś większych zmian w moim wyglądzie i zapachu. Może by mnie w pewien sposób ubogacił. Za to wydaje mi się, iż jestem już naprawdę blisko, zaczyna się ostatni wjazd i niedługo będzie meta. Tak, takie głupie myśli miałem, nie wiedząc, że czeka mnie jeszcze troszkę spacerku z rowerem, kąpieli błotnej i technicznych zjazdów okraszonych korzeniami i innymi ustrojstwami.

O dziwo czuję, że siły wracają do mnie, zaczynam jechać coraz to szybciej, myśląc o tym, czy zdążę dojechać przed telefonem od syna, który będzie poszukiwał zagubionego ojca. Tylko jak się zgubić, jeżeli trasa jest bardzo dobrze oznaczona, a i odpocząć nie ma gdzie, żadnych ławek, czy choćby pniaków, na których można by usiąść i wypić piwko.

Już nie pamiętam, co już było, czego nie, w każdym razie dojeżdżam do pętelki, gdzie wcześniej zostałem wystawiony na pokuszenie. Tym razem legalnie jadę w kierunku mety, mając jeszcze w sobie całkiem dużo sił. Pojawia się piękny single track, tylko tym razem prowadzi w górę, więc prędkości wielkich nie da się osiągnąć, za to zaczyna się zabawa z przerzutkami, które co rusz zmieniam. To ktoś mnie wyprzedzi, to ja kogoś doganiam i tak zabawa trwa w najlepsze. W końcu i to się kończy i chwilę potem widzę upragniony napis trzy kilometry do mety. Tylko tyle i aż tyle, bo meta to już w sumie powinna być. Na szczęście koniec jest dosyć łatwy, w końcu znowu pojawiamy się na stoku i znowu rower zsuwa się poza trasę. Tym razem beze mnie. Chwytam go, ponownie siadam i minutę później jestem na mecie.

Trasa miała mieć dwadzieścia sześć kilometrów, miała ponad dwa kilometry więcej. Przewyższeń miało być osiemset pięćdziesiąt, było ponad tysiąc. Cóż, taka dodatkowa niespodzianka od organizatorów. Wycieczka zajęła mi dwie godziny i trzydzieści cztery minuty, syn przejechał w dwie godziny i dziesięć minut, zwycięscy zajęło to jedną godzinę i dwadzieścia siedem minut, a ostatni zawodnik miał czas powyżej czterech godzin.

Wyjeżdżam z Zieleńca bogatszy o doświadczenia jazdy po stokach narciarskich. Wiem jedno, na takim terenie nie umiem jeszcze jeździć, ale wszystko przede mną. Zakończyłem, zwyciężyłem i pojechałem do domu. Gratulacje dla wszystkich, którzy zmierzyli się z tą trasą, także dla tych, którym niedane było jej ukończyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz