czwartek, 20 sierpnia 2020

Bike Maraton Kowary 2020 - relacja sportowa

Po rocznej przerwie ponownie stanąłem na starcie wyścigu MTB. Kręgosłup sprawny, strach pozostawiony w domu, pełnoletni syn obok mnie. Wszystko w jak najlepszym porządku. Dystans Classic z przewyższeniami ponad tysiąca metrów wydaje się do pokonania.

Ustawiamy się przed budynkiem Miejskiej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych w Kowarach i niecierpliwie czekamy na start. Koło przy kole, pedał przy pedale. Pierwsza grupa wystartowała, a my czekamy na swoją kolej. W końcu ruszamy i szybko jestem wyprzedzany przez kolejnych uczestników. Taktyka przetrwania powinna dać końcowy efekt i dojazd do mety.

Systematyczna jazda pod górę jest co prawda męcząca, ale nie ma tragedii. Nawierzchnia szutrowa nie jest zbyt wymagająca, a nachylenie pozwala na w miarę szybką jazdę. Niestety komfort jazdy kończy się, nachylenie jest coraz to większe, a przerzutek zaczyna brakować. Zaczyna się walka z samym sobą, ze słabościami, szybkim oddechem, słabością mięśni oraz przeciwnikami, którzy już nie są tak szybcy. Po wielu minutach w końcu docieramy do pierwszego zjazdu. Wspomnienia ze Szklarskiej Poręby na nowo odżywają, a strach zagląda w oczy. Wielkie głazy oraz korzenie drzew przy dużym spadku nie powodują, że jedzie się szybciej. Część zawodników zsiada z rowerów i zaczynają maszerować w dół. Próbuję zjeżdżać, omijając co większe głazy, nieraz skacząc nad nimi. Te karkołomne warunki zjazdu nazywa się trasą techniczną.

W końcu udaje mi się zjechać i ponownie mozolnie wspinam się do góry. Za mną nie więcej niż osiem kilometrów, a już wiem, że będzie to jeden z trudniejszych wyścigów. Co chwila sięgam po wodę z bidonu, dbając o nawodnienie organizmu. Tym razem wjazd nie był tak długi, a zjazd jest w innych warunkach. Na pierwsze miejsce wybijają się korzenie i nierówności terenu oraz całkiem spora pochyłość. Staram się w miarę szybko zjechać i wtedy dzwoni telefon.

To syn, który także bierze udział w zawodach. Strach zagląda mi w oczy i odbieram telefon. Na szczęście okazuje się, że złapał jedynie gumę, niestety ze względu na brak imbusa nie da rady zdjąć koła. Imbus jest w mojej torebce na rowerze, niestety dzieli nas spora odległość. Staram się przyśpieszyć, ale nie jest to łatwe. Wciąż pnę się w górę i nagle pojawia się upragniony szybki zjazd po szutrowej nawierzchni, gdzie można rozwinąć naprawdę niezłą prędkość. I tam właśnie po dziewięciu minutach od telefonu, docieram do syna.

Tak, w ciągu pierwszych jedenastu kilometrów straciłem do niego aż dziewięć minut. Zatrzymując się obok syna, zauważam iż straciłem jeden z moich bidonów, a więc jadę bez wody. Kolejny pech. Nie zwracam jednak na to uwagi, tylko szybko odkręcamy koło, wymieniamy dętkę i ponownie zakładamy koło. Strata ośmiu minut i czterdziestu kilku miejsc. Czas na dalszą jazdę.

Ruszam i znowu pnę się do góry, wiedząc iż nie mam nic do picia. Szczęśliwie jestem przed bufetem, na którym będę mógł uzupełnić braki. Tym razem trasa nieco lżejsza i upragniony napis „Bufet za 500 M”. Nie padnę i będę mógł kontynuować jazdę. Już jestem w raju". Do bidonu mam wlewany izotonic, wypijam z cztery kubki wody, zjadam banana, biorę ciastko do kieszeni i ruszam dalej. Ponownie wspinam się w górę.

Mam jednak picie, a to jest naprawdę diabelnie ważne. Dalsza trasa niestety nie jest łatwa. Po wjeździe kolejny techniczny zjazd, a to oznacza, iż trzeba uważać, by się nie zabić. Po następnym wjeździe znowu w dół oczywiście technicznym zjazdem. Kondycyjnie trzymam się całkiem nieźle, tylko co z tego, jak przerzutka w rowerze nie wytrzymała wyścigu. Nie da rady przerzucać na przednią największą zębatkę. To jest jednak problem jedynie w przypadku łatwych zjazdów lub poziomej drogi, co nie zdarza się dzisiaj zbyt często. Pojawia się tylko pytanie, czy przerzutka nie rozwali się całkowicie, a wtedy meta okaże się daleką mrzonką.

Teren nie pozwala na dalsze rozmyślania. Ostry wjazd w górę nie jest możliwy. Przynajmniej dla mnie. Zsiadam i ledwo dysząc, prowadzę rower. Zjadam ciastko, co powinno dać mi siły na ostatni etap. Jakoś dochodzą do niewielkiego wypłaszczenia i ponownie jadę żółwim tempem. Wkrótce ostatni techniczny zjazd. Zmęczony zsuwam się po głazach i korzeniach. Niestety przede mną zakręt i ostry zjazd przyozdobiony wielkimi kamieniami, prowadzący przez niewielki potok. Kolejna niespodzianka organizatorów, która wymusza zejście z roweru.

Za potoczkiem ostatni wjazd i piękna szutrowa trasa wprost do mety. Po dwóch godzinach osiemnastu minutach dojeżdżam do mety i mam za sobą pierwszy tegoroczny wyścig. Zwycięzca pokonał trasę w niecałą godzinę i piętnaście minut, syn w dwie godziny i dziewięć minut, a ostatni zawodnik w cztery godziny i trzydzieści pięć minut. Dwudziestu trzech zawodników nie dojeżdża do mety.

Dla każdego zwycięstwo i porażka jest zupełnie czymś innym. Dla mnie było to kolejne zwycięstwo.

2 komentarze:

  1. Fajny opis, Złotoryja powinna być łatwiejsza, więc nie będzie o czym pisać :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety póki co, dochodzę do siebie i następne zawody spędzę w domu:)

      Usuń