Kwitnące kasztany
zwiastowały czas egzaminów maturalnych. Koszmaru, okupionego nieprzespanymi
nocami i intensywną nauką dającą złudzenie nadrobienia straconego w ostatnich
latach czasu. Tylko dzięki wzmożonemu kuciu Jacek miał szansę na zdanie egzaminu
będącego przepustką na studia.
– Jak oblejesz,
to nie licz na cud i miód – gderała
matka. – A tak pójdziesz na studia i masz bramy świata otwarte na oścież.
Będziesz kimś.
– Tak, kimś. –Przemknęło
mu przez głowę.
Jacek tak naprawdę
nie myślał o studiach. Dumał nad rozszerzoną matematyką, podwójnie rozszerzonym
koszmarem, na który trzy lata wcześniej nieświadomie się zapisał. Matma nie
była jego konikiem, można powiedzieć, że była raczej kulą u nogi. Teraz zaś
miało się okazać, czy braki w wiedzy zostały uzupełnione, czy też sprawdzi się
krakanie rodzicielki i jedyną pracą, na jaką będzie mógł liczyć, to zostanie
męskim odpowiednikiem babci klozetowej. Czyli co, dziadek klozetowy?
– Jacek, jak
oblejesz, to praktykę w szorowaniu kibli zaczniesz u nas w domu – ryknęła matka
na pożegnanie, jakby czytając w jego myślach.
Tak naprawdę
kibicowała mu z całych sił. Jednak znając go najlepiej na świecie, musiała na
niego krzyknąć. To był jej rodzicielski obowiązek.
– Tak mamo –
odpowiedział i wyszedł z domu.
W tym jakże ważnym
dniu nie wyglądał jak wykwalifikowany pracownik toalety publicznej, a raczej
jak prezes banku. Biała koszula, niebieski krawat w czarne paski, czarny
gajerek i takiegoż samego koloru lakierki. Przystojna gęba, gładka buzia bez
śladu zarostu, niebieskie oczy i krótkie blond włosy przyprawiały niejedną
rówieśniczkę o szybsze bicie serca. Dzisiaj jednak nieistotne były atuty
podarowane przez naturę. Liczyła się wiedza i szczęście. To zaś zapewnić miały mu
czerwone slipy, zawsze towarzyszące mu w najważniejszych egzaminach. Co prawda
były już przyciasne, ale czego nie robi się w pogoni za szczęściem.
Wchodząc do sali
egzaminacyjnej, poczuł się, jakby był tam po raz pierwszy w życiu. To nie była
już ta aula, gdzie rokrocznie wysłuchiwał nudnych i przydługawych przemówień
dyrektora szkoły. Poczuł jak kropla potu, spływa mu po plecach. Skupiony na
własnych myślach niemal nie dostrzegł innych uczestników "rzezi".
Zerknął jedynie na komisję egzaminacyjną i odetchnął. Był w niej ich matematyk,
co do którego był pewien, że nie będzie zbyt intensywnie pilnował. Z jednej
strony gwarantował to jego słaby wzrok, który mimo noszonych przez niego grubych
okularów wystarczająco się nie wyostrzył. Z drugiej zaś jego stany
"zastygnięcia" dawały okazję, które można było wykorzystać. On nie
był groźny.
Pozostałe dwie osoby
z komisji, składały się z nieznanych mu kobiet, co wzbudzało uzasadniony niepokój.
Obie w średnim wieku, z zaciśniętymi ustami. I na tym kończyło się ich
podobieństwo. Jedna z nich, ta z krótko obciętymi rudymi włosami, miała
wyraźnego zeza. Gdy spoglądała na rozmówcę, ten nigdy nie był pewien, co widzi.
Druga kobieta rozlewała się niemal na cały stół, przysłaniając wszystko wokół.
Jej wielkość przekraczała wszelkie wyobrażenia. W myślach nazwał ją "blobfisch" i zaniepokoił się
swoją śmiałością. Blobfisch raczej nie powinna mieć ochoty na chodzenie po
sali. Czując kolejną kroplę potu, spływającą po plecach, Jacek czym prędzej
odwrócił wzrok od niecodziennej komisji i poszedł do przydzielonego stolika.
Po zapoznaniu się z
zadaniami mina mu zrzedła. Ba, można by rzec, że przypominała wykrzywioną twarz
orangutana, dumającego nad swoim niewesołym życiem. Szansa jednak wciąż się
tliła. Pierwsze zadanie w miarę sprawnie rozwiązał, co dodało mu nieco animuszu.
Niestety kolejne zagadnienie okazało się znacznie trudniejsze, praca mózgu
przyspieszyła, a na skroni pojawiły się pierwsze krople potu. Będąc w połowie
zadania, zaczął odczuwać spowolnienie pracy mózgu, a głowa stawała się coraz
cieplejsza. Niestety czas, odwieczny i nieprzejednany wróg, pędził jak oszalały
niczym Ben Johnson na sto metrów. Nieodgadniona istota czasu. Gdy chcemy, by
coś trwało bez końca, on kończy się nieubłaganie, gdy chcemy, by przyspieszył,
on wlecze się niemiłosiernie. Jacek chciał go zatrzymać, a on nie miał takiego zamiaru i
pędził coraz szybciej. Chłopak nie znajdując innego wyjścia, przymusił się do
jeszcze intensywniejszego myślenia i stała się rzecz nieoczekiwana.
– Jacek, dymisz – cichutko
odezwał się Zenek.
Tak, Zenek zawsze
wszystko widział w przeciwieństwie do innych. Po podniesieniu nad głowę ręki Jacek
poczuł osadzającą się na niej wilgoć. Już nie walczył jedynie z matematyką i
czasem, kolejnym wrogiem okazał się organizm, niedostosowany do tak wielkiego
wysiłku intelektualnego. Póki co, dymek był ledwie widoczny, czuł jednak, że
sytuacja wkrótce może wymknąć się spod kontroli. Jedyne co przyszło mu do
głowy, to założenie czapki z daszkiem, która mogła powstrzymać parowanie. Wetknął
ją na głowę i wrócił do niedokończonego zadania. Niestety czerep grzał się
jeszcze szybciej, a on wciąż męczył się z tym potwornym zadaniem.
– Dlaczego założyłeś
czapkę na głowę?
Do uszu Jacka dobiegło
pytanie matematyka. Chaos panujący w głowie, nie ułatwiał odpowiedzi i pewnie
długo by milczał, gdyby nie stałe upominanie go przez matkę: „załóż czapkę
synku, bo się przeziębisz". Odpowiedź automatycznie wypłynęła z ust, bez
udziału świadomości.
– Zimno mi jest, a
mama mówiła, bym zakładał czapkę.
Matematyk przyglądał
mu się z niedowierzaniem, Jacek zaś ignorując jego obecność, wrócił do
rozwiązywania tego cholernego zadania. Niestety dym wydobywający się z nozdrzy,
zawężał pole widzenia, przez co cyfry stawały się mniej wyraźne. Mimo wszystko
nie poddawał się! Jego ojciec zawsze powtarzał, że byle pierdoła nie może nas
powstrzymać, więc i jego jakiś tam dymek nie powinien zastopować. Wydechy robił
na bok, by dym nie utrudniał pracy i tym sposobem udało mu się dobrnąć do końca
drugiego zadania. Wydychanie powietrza w lewą stronę pozwoliło na kontynuowanie
pracy, natomiast Magda, na którą dym leciał, nie była zachwycona takim obrotem
sprawy. Patrzyła na Jacka z wyrzutem swoimi pięknymi okrągłymi, zielonymi
oczami, jednocześnie przedmuchując dym do siedzącego z przodu Jaśka. Klasowa
piękność wyglądała komicznie i zarazem seksownie, przedmuchując pojawiające się
przy niej kłęby dymu.
Jej pełne usta,
ułożone w ryjek były naprawdę cudne. Tak właśnie wydęła usta, jak pierwszy raz
ją pocałował. Na tym się nie skończyło. Korzystając z wolnej chaty, pieścił i delektował
się każdą częścią jej ciała, trzykrotnie dochodząc do ekstazy. Jej piękne
zgrabne nogi, średniej wielkości piersi, pełne usta i długie blond włosy nie
pozwalały na sen, który nadszedł dopiero tuż przed wschodem słońca. Poranek, a
raczej południe był szokiem. Na śniadanie przygotowała mu miękkie jak cholera
jajka sadzone. Żółte oczy patrzące z talerza, zabiły jego pożądanie. Ich smak
zniechęcił do kolejnych zbliżeń z Magdą. Ta jedna noc okazała się jedyną, a
Jacek wycofał się ze związku, tłumacząc się nadmiarem nauki.
Niecodzienna mgiełka
sunąca między resztą maturzystów, nie wywołała niezdrowego podniecenia. Może dlatego, iż dymek im dalej poleciał, tym
był mniej intensywny. Jacek już chciał się wziąć za trzecie zadanie, gdy ponownie
usłyszał szept matematyka.
– Jacek, cały
dymisz. Powiedz, że chcesz do ubikacji, ja wyjdę za tobą i spróbujemy zaradzić
sytuacji.
Początkowo chciał go
zignorować, jednak rozsądek zwyciężył. Wstał z ławki i zapytał.
– Przepraszam
szanowną komisję, czy mogę wyjść za potrzebą?
Zadał najbardziej
logiczne pytanie, jakie był w stanie wymyślić. Serce podeszło mu do gardła.
Cały dymił, na głowie miał czapkę i to miało być niezauważone?
– Podejdź,
sprawdzimy, czy nie wynosisz zadań i będziesz mógł wyjść – zezowata odezwała
się lekko skrzekliwym głosem.
Pełen obaw ruszył w
kierunku komisji, za nim zaś podążał matematyk. Zezowata starała się spojrzeć na Jacka, jednak chyba go nawet nie
widziała. Może przeszkadzała jej mgła? Natomiast najbardziej okazały członek
komisji, zajmował się potajemnym konsumowaniem kanapki, przegapiając tym samym
niecodzienne wydarzenie. Czy tak zachowują się ludzie żyjący w przekonaniu, iż
ich praca jest źle opłacana? A może to cecha matematyka z powołania? Ślepego na
wszelkie zjawiska, których nie można logicznie wytłumaczyć. Jacek odetchnął, a
dym pomknął w kierunku komisji. Przerażony przymknął oczy, pewny iż z
dzisiejszego egzaminu nic nie będzie. O dziwo usłyszał jedynie matematyka i
poczuł, jak popycha go w kierunku drzwi.
– Przypilnuję go,
tak na wszelki wypadek. Czy można? – Nauczyciel ni to stwierdził, ni zapytał i
wyszedł z Jackiem, nie czekając na odpowiedź.
Jak tylko znaleźli
się w ubikacji, matematyk chwycił ucznia, włożył jego głowę pod kran i puścił
wodę.
– To cię Jacek
ochłodzi. Szczęście, że przyuważyłem, co się z tobą dzieje. Nawet nie wiesz,
jakiego miałeś farta – nauczyciel zrobił pauzę i kontynuował. – Na początku
mojej dobrze zapowiadającej się kariery, miałem pod opieką istny talent
matematyczny. Chłopak był niesamowity, wiedzę chłonął niczym gąbka, a ja
dawałem mu coraz to więcej zadań, nie zważając na możliwości jego organizmu.
Dymki, jakie unosiły się nad jego głową, ignorowałem, udając, iż nic złego się
nie dzieje. Jak dym zaczął mu wylatywać z ust, także się tym nie przejąłem.
Powiem więcej, bawiło mnie to i żartowałem z niego, że sobie popala. Dawałem
wciąż i wciąż nowe zadania, a on rozwiązywał je coraz to wolniej i wolniej, w
końcu zaciął się. Dawałem mu prostsze, ale ich także nie umiał. I co się
ostatecznie okazało? Zajechałem go! Jego mózg systematycznie parował, a ja
byłem na to ślepy. Po czasie dowiedziałem się, że wystarczyło schłodzić głowę
zimną wodą, a mózg odzyskałby dawny blask. Niestety straciłem tego ucznia. Nieszczęsny
Czarek stoczył się i do dziś pije na umór, zaczepiając przechodzące obok niego
dziewczyny, nie zważając na ich atrakcyjność. A tak się dobrze zapowiadał i to
nie tylko jako matematyk. Pisał także wiersze, poruszające serce. Jeden tak
zapadł mi w pamięć, iż wciąż go powtarzam w myślach. Istna perełka wśród
ochłapu, atakującego nas każdego dnia. Posłuchaj! – Nauczyciel wciąż trzymając
moją głowę, zaczął recytować kretyński wierszyk, który brzmiał mniej więcej
tak:
"Jestem stary
wół,
walę głową w stół,
z gęby zionie krew,
jestem niczym lew.
Zabiję śmiechem mysz,
i zawołam kysz, kysz”.
walę głową w stół,
z gęby zionie krew,
jestem niczym lew.
Zabiję śmiechem mysz,
i zawołam kysz, kysz”.
– Tak chłopcze, mógł
być matematykiem, poetą, a stał się najzwyczajniejszym w świecie lumpem,
mającym problem ze skleceniem kilku prostych zdań. Jacek, twój mózg paruje, a
ja cię uratowałem.
Nauczyciel zakręcił
kran i puścił głowę maturzysty, a on
poczuł się jak nowo narodzony. Ta jasność umysłu, te pomysły rodzące się w
czerepie. Ludzie łykali amfetaminę lub inne świństwa, by usprawnić pracę mózgu,
on zaś bez jakichkolwiek dopalaczy, miał umysł tak jasny, jak Albert Einstein w
dniu odkrycia modelu równowagi mas i energii.
– Proszę pana,
chodźmy już na egzamin, muszę skończyć zadania – powiedział z animuszem.
– Zdejmij chociaż
czapkę – bąknął matematyk i poszli na salę egzaminacyjną.
Zezowata wstała i sprawdziła, czy maturzysta nie wnosi ściąg.
Rewizja wypadła pozytywnie i Jacek mógł kontynuować dzieło. Tak, mógł z całą
stanowczością nazwać maturę z matematyki, jako dzieło życia, czego ostatecznym
potwierdzeniem była maksymalna nota na świadectwie maturalnym. Nie straszne mu
były funkcje, różniczki, macierze, a geometria była niczym fraszka. W tym dniu
przekonał się, jak cienka jest granica pomiędzy sukcesem a porażką. Mógł jak
Czarek zostać żulem, mógł podpierać płot, trzymając butelkę taniego wina. Stało
się inaczej, a matematyk został jego prawdziwym bohaterem. Nie takim, jakich
można spotkać w książkach, bajkach czy też filmach. On nie był fikcyjny, on był
bohaterem z krwi i kości. Człowiekiem, który podniósł się po olbrzymim
niepowodzeniu i stał się niczym gwiazdy wskazujące marynarzom kierunek.
Od tego też dnia Jacek
stara się nie oceniać innych, gdyż tak naprawdę nigdy nie zna się wszystkich
okoliczności, wpływających na daną sytuację. Ten dzień stał się początkiem jego
nieustających sukcesów, a przy sobie zawsze nosi butelkę wody, służącą do
schłodzenia głowy. Natomiast dla matematyka, dzień ten okazał się dniem
odkupienia, ratując Jacka, wymazał niechlubne zdarzenie sprzed lat.
Od tego dnia hasłem
przewodnim Jacka stało się poniższe motto: "Noście przy sobie butelkę
wody, która pozwoli schłodzić głowy w krytycznych dla was sytuacjach".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz