niedziela, 5 kwietnia 2020

Matura z matematyki


Kwitnące kasztany zwiastowały czas egzaminów maturalnych. Koszmaru, okupionego nieprzespanymi nocami i intensywną nauką dającą złudzenie nadrobienia straconego w ostatnich latach czasu. Tylko dzięki wzmożonemu kuciu Jacek miał szansę na zdanie egzaminu będącego przepustką na studia.

– Jak oblejesz, to  nie licz na cud i miód – gderała matka. – A tak pójdziesz na studia i masz bramy świata otwarte na oścież. Będziesz kimś.  

– Tak, kimś. –Przemknęło mu przez głowę.

Jacek tak naprawdę nie myślał o studiach. Dumał nad rozszerzoną matematyką, podwójnie rozszerzonym koszmarem, na który trzy lata wcześniej nieświadomie się zapisał. Matma nie była jego konikiem, można powiedzieć, że była raczej kulą u nogi. Teraz zaś miało się okazać, czy braki w wiedzy zostały uzupełnione, czy też sprawdzi się krakanie rodzicielki i jedyną pracą, na jaką będzie mógł liczyć, to zostanie męskim odpowiednikiem babci klozetowej. Czyli co, dziadek klozetowy? 

– Jacek, jak oblejesz, to praktykę w szorowaniu kibli zaczniesz u nas w domu – ryknęła matka na pożegnanie, jakby czytając w jego myślach. 

Tak naprawdę kibicowała mu z całych sił. Jednak znając go najlepiej na świecie, musiała na niego krzyknąć. To był jej rodzicielski obowiązek. 

– Tak mamo – odpowiedział i wyszedł z domu.

W tym jakże ważnym dniu nie wyglądał jak wykwalifikowany pracownik toalety publicznej, a raczej jak prezes banku. Biała koszula, niebieski krawat w czarne paski, czarny gajerek i takiegoż samego koloru lakierki. Przystojna gęba, gładka buzia bez śladu zarostu, niebieskie oczy i krótkie blond włosy przyprawiały niejedną rówieśniczkę o szybsze bicie serca. Dzisiaj jednak nieistotne były atuty podarowane przez naturę. Liczyła się wiedza i szczęście. To zaś zapewnić miały mu czerwone slipy, zawsze towarzyszące mu w najważniejszych egzaminach. Co prawda były już przyciasne, ale czego nie robi się w pogoni za szczęściem.  

Wchodząc do sali egzaminacyjnej, poczuł się, jakby był tam po raz pierwszy w życiu. To nie była już ta aula, gdzie rokrocznie wysłuchiwał nudnych i przydługawych przemówień dyrektora szkoły. Poczuł jak kropla potu, spływa mu po plecach. Skupiony na własnych myślach niemal nie dostrzegł innych uczestników "rzezi". Zerknął jedynie na komisję egzaminacyjną i odetchnął. Był w niej ich matematyk, co do którego był pewien, że nie będzie zbyt intensywnie pilnował. Z jednej strony gwarantował to jego słaby wzrok, który mimo noszonych przez niego grubych okularów wystarczająco się nie wyostrzył. Z drugiej zaś jego stany "zastygnięcia" dawały okazję, które można było wykorzystać. On nie był groźny. 

Pozostałe dwie osoby z komisji, składały się z nieznanych mu kobiet, co wzbudzało uzasadniony niepokój. Obie w średnim wieku, z zaciśniętymi ustami. I na tym kończyło się ich podobieństwo. Jedna z nich, ta z krótko obciętymi rudymi włosami, miała wyraźnego zeza. Gdy spoglądała na rozmówcę, ten nigdy nie był pewien, co widzi. Druga kobieta rozlewała się niemal na cały stół, przysłaniając wszystko wokół. Jej wielkość przekraczała wszelkie wyobrażenia. W myślach nazwał  ją "blobfisch" i zaniepokoił się swoją śmiałością. Blobfisch raczej nie powinna mieć ochoty na chodzenie po sali. Czując kolejną kroplę potu, spływającą po plecach, Jacek czym prędzej odwrócił wzrok od niecodziennej komisji i poszedł do przydzielonego stolika.

Po zapoznaniu się z zadaniami mina mu zrzedła. Ba, można by rzec, że przypominała wykrzywioną twarz orangutana, dumającego nad swoim niewesołym życiem. Szansa jednak wciąż się tliła. Pierwsze zadanie w miarę sprawnie rozwiązał, co dodało mu nieco animuszu. Niestety kolejne zagadnienie okazało się znacznie trudniejsze, praca mózgu przyspieszyła, a na skroni pojawiły się pierwsze krople potu. Będąc w połowie zadania, zaczął odczuwać spowolnienie pracy mózgu, a głowa stawała się coraz cieplejsza. Niestety czas, odwieczny i nieprzejednany wróg, pędził jak oszalały niczym Ben Johnson na sto metrów. Nieodgadniona istota czasu. Gdy chcemy, by coś trwało bez końca, on kończy się nieubłaganie, gdy chcemy, by przyspieszył, on wlecze się niemiłosiernie. Jacek chciał  go zatrzymać, a on nie miał takiego zamiaru i pędził coraz szybciej. Chłopak nie znajdując innego wyjścia, przymusił się do jeszcze intensywniejszego myślenia i stała się rzecz nieoczekiwana.

– Jacek, dymisz – cichutko odezwał się Zenek.

Tak, Zenek zawsze wszystko widział w przeciwieństwie do innych. Po podniesieniu nad głowę ręki Jacek poczuł osadzającą się na niej wilgoć. Już nie walczył jedynie z matematyką i czasem, kolejnym wrogiem okazał się organizm, niedostosowany do tak wielkiego wysiłku intelektualnego. Póki co, dymek był ledwie widoczny, czuł jednak, że sytuacja wkrótce może wymknąć się spod kontroli. Jedyne co przyszło mu do głowy, to założenie czapki z daszkiem, która mogła powstrzymać parowanie. Wetknął ją na głowę i wrócił do niedokończonego zadania. Niestety czerep grzał się jeszcze szybciej, a on wciąż męczył się z tym potwornym zadaniem.

– Dlaczego założyłeś czapkę na głowę?

Do uszu Jacka dobiegło pytanie matematyka. Chaos panujący w głowie, nie ułatwiał odpowiedzi i pewnie długo by milczał, gdyby nie stałe upominanie go przez matkę: „załóż czapkę synku, bo się przeziębisz". Odpowiedź automatycznie wypłynęła z ust, bez udziału świadomości.

– Zimno mi jest, a mama mówiła, bym zakładał czapkę.

Matematyk przyglądał mu się z niedowierzaniem, Jacek zaś ignorując jego obecność, wrócił do rozwiązywania tego cholernego zadania. Niestety dym wydobywający się z nozdrzy, zawężał pole widzenia, przez co cyfry stawały się mniej wyraźne. Mimo wszystko nie poddawał się! Jego ojciec zawsze powtarzał, że byle pierdoła nie może nas powstrzymać, więc i jego jakiś tam dymek nie powinien zastopować. Wydechy robił na bok, by dym nie utrudniał pracy i tym sposobem udało mu się dobrnąć do końca drugiego zadania. Wydychanie powietrza w lewą stronę pozwoliło na kontynuowanie pracy, natomiast Magda, na którą dym leciał, nie była zachwycona takim obrotem sprawy. Patrzyła na Jacka z wyrzutem swoimi pięknymi okrągłymi, zielonymi oczami, jednocześnie przedmuchując dym do siedzącego z przodu Jaśka. Klasowa piękność wyglądała komicznie i zarazem seksownie, przedmuchując pojawiające się przy niej kłęby dymu.

Jej pełne usta, ułożone w ryjek były naprawdę cudne. Tak właśnie wydęła usta, jak pierwszy raz ją pocałował. Na tym się nie skończyło. Korzystając z wolnej chaty, pieścił i delektował się każdą częścią jej ciała, trzykrotnie dochodząc do ekstazy. Jej piękne zgrabne nogi, średniej wielkości piersi, pełne usta i długie blond włosy nie pozwalały na sen, który nadszedł dopiero tuż przed wschodem słońca. Poranek, a raczej południe był szokiem. Na śniadanie przygotowała mu miękkie jak cholera jajka sadzone. Żółte oczy patrzące z talerza, zabiły jego pożądanie. Ich smak zniechęcił do kolejnych zbliżeń z Magdą. Ta jedna noc okazała się jedyną, a Jacek wycofał się ze związku, tłumacząc się nadmiarem nauki.   

Niecodzienna mgiełka sunąca między resztą maturzystów, nie wywołała niezdrowego podniecenia.  Może dlatego, iż dymek im dalej poleciał, tym był mniej intensywny. Jacek już chciał się wziąć za trzecie zadanie, gdy ponownie usłyszał szept matematyka.

– Jacek, cały dymisz. Powiedz, że chcesz do ubikacji, ja wyjdę za tobą i spróbujemy zaradzić sytuacji.

Początkowo chciał go zignorować, jednak rozsądek zwyciężył. Wstał z ławki i zapytał.

– Przepraszam szanowną komisję, czy mogę wyjść za potrzebą?

Zadał najbardziej logiczne pytanie, jakie był w stanie wymyślić. Serce podeszło mu do gardła. Cały dymił, na głowie miał czapkę i to miało być niezauważone? 

– Podejdź, sprawdzimy, czy nie wynosisz zadań i będziesz mógł wyjść – zezowata odezwała się lekko skrzekliwym głosem.

Pełen obaw ruszył w kierunku komisji, za nim zaś podążał matematyk. Zezowata starała się  spojrzeć na Jacka, jednak chyba go nawet nie widziała. Może przeszkadzała jej mgła? Natomiast najbardziej okazały członek komisji, zajmował się potajemnym konsumowaniem kanapki, przegapiając tym samym niecodzienne wydarzenie. Czy tak zachowują się ludzie żyjący w przekonaniu, iż ich praca jest źle opłacana? A może to cecha matematyka z powołania? Ślepego na wszelkie zjawiska, których nie można logicznie wytłumaczyć. Jacek odetchnął, a dym pomknął w kierunku komisji. Przerażony przymknął oczy, pewny iż z dzisiejszego egzaminu nic nie będzie. O dziwo usłyszał jedynie matematyka i poczuł, jak popycha go w kierunku drzwi.

– Przypilnuję go, tak na wszelki wypadek. Czy można? – Nauczyciel ni to stwierdził, ni zapytał i wyszedł z Jackiem, nie czekając na odpowiedź.

Jak tylko znaleźli się w ubikacji, matematyk chwycił ucznia, włożył jego głowę pod kran i puścił wodę.

– To cię Jacek ochłodzi. Szczęście, że przyuważyłem, co się z tobą dzieje. Nawet nie wiesz, jakiego miałeś farta – nauczyciel zrobił pauzę i kontynuował. – Na początku mojej dobrze zapowiadającej się kariery, miałem pod opieką istny talent matematyczny. Chłopak był niesamowity, wiedzę chłonął niczym gąbka, a ja dawałem mu coraz to więcej zadań, nie zważając na możliwości jego organizmu. Dymki, jakie unosiły się nad jego głową, ignorowałem, udając, iż nic złego się nie dzieje. Jak dym zaczął mu wylatywać z ust, także się tym nie przejąłem. Powiem więcej, bawiło mnie to i żartowałem z niego, że sobie popala. Dawałem wciąż i wciąż nowe zadania, a on rozwiązywał je coraz to wolniej i wolniej, w końcu zaciął się. Dawałem mu prostsze, ale ich także nie umiał. I co się ostatecznie okazało? Zajechałem go! Jego mózg systematycznie parował, a ja byłem na to ślepy. Po czasie dowiedziałem się, że wystarczyło schłodzić głowę zimną wodą, a mózg odzyskałby dawny blask. Niestety straciłem tego ucznia. Nieszczęsny Czarek stoczył się i do dziś pije na umór, zaczepiając przechodzące obok niego dziewczyny, nie zważając na ich atrakcyjność. A tak się dobrze zapowiadał i to nie tylko jako matematyk. Pisał także wiersze, poruszające serce. Jeden tak zapadł mi w pamięć, iż wciąż go powtarzam w myślach. Istna perełka wśród ochłapu, atakującego nas każdego dnia. Posłuchaj! – Nauczyciel wciąż trzymając moją głowę, zaczął recytować kretyński wierszyk, który brzmiał mniej więcej tak:

"Jestem stary wół,
walę głową w stół,
z gęby zionie krew,
jestem niczym lew.
Zabiję śmiechem mysz,
i zawołam kysz, kysz”.

– Tak chłopcze, mógł być matematykiem, poetą, a stał się najzwyczajniejszym w świecie lumpem, mającym problem ze skleceniem kilku prostych zdań. Jacek, twój mózg paruje, a ja cię uratowałem.

Nauczyciel zakręcił kran i puścił  głowę maturzysty, a on poczuł się jak nowo narodzony. Ta jasność umysłu, te pomysły rodzące się w czerepie. Ludzie łykali amfetaminę lub inne świństwa, by usprawnić pracę mózgu, on zaś bez jakichkolwiek dopalaczy, miał umysł tak jasny, jak Albert Einstein w dniu odkrycia modelu równowagi mas i energii.

– Proszę pana, chodźmy już na egzamin, muszę skończyć zadania – powiedział z animuszem.

– Zdejmij chociaż czapkę – bąknął matematyk i poszli na salę egzaminacyjną.

Zezowata wstała i  sprawdziła, czy maturzysta nie wnosi ściąg. Rewizja wypadła pozytywnie i Jacek mógł kontynuować dzieło. Tak, mógł z całą stanowczością nazwać maturę z matematyki, jako dzieło życia, czego ostatecznym potwierdzeniem była maksymalna nota na świadectwie maturalnym. Nie straszne mu były funkcje, różniczki, macierze, a geometria była niczym fraszka. W tym dniu przekonał się, jak cienka jest granica pomiędzy sukcesem a porażką. Mógł jak Czarek zostać żulem, mógł podpierać płot, trzymając butelkę taniego wina. Stało się inaczej, a matematyk został jego prawdziwym bohaterem. Nie takim, jakich można spotkać w książkach, bajkach czy też filmach. On nie był fikcyjny, on był bohaterem z krwi i kości. Człowiekiem, który podniósł się po olbrzymim niepowodzeniu i stał się niczym gwiazdy wskazujące marynarzom kierunek. 

Od tego też dnia Jacek stara się nie oceniać innych, gdyż tak naprawdę nigdy nie zna się wszystkich okoliczności, wpływających na daną sytuację. Ten dzień stał się początkiem jego nieustających sukcesów, a przy sobie zawsze nosi butelkę wody, służącą do schłodzenia głowy. Natomiast dla matematyka, dzień ten okazał się dniem odkupienia, ratując Jacka, wymazał niechlubne zdarzenie sprzed lat. 

Od tego dnia hasłem przewodnim Jacka stało się poniższe motto: "Noście przy sobie butelkę wody, która pozwoli schłodzić głowy w krytycznych dla was sytuacjach".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz